Wszystko rozpoczęło się na wrocławskim lotnisku. Po odprawie bagażowej miałyśmy sporo czasu, więc usiadłyśmy z tatą w kawiarni i wypiłyśmy ostatni polski napój.
Tatko chlipał już z tęsknoty :***
Podczas kontroli bezpieczeństwa wszystko przebiegało pomyślnie... do czasu, gdy pod "magiczną skrzynkę" do prześwietlania bagaży wjechał kuferek. Wtedy pan z obsługi zadeklarował chęć sprawdzenia, czy nie ma w nim "skarbów". Po wyciągnięciu wszystkich rzeczy, dokładnym przebadaniu go i ponownym prześwietleniu stwierdził, że to tylko kolejny, nudny bagaż i pozwolił nam pójść dalej, gdzie stanęłyśmy na końcu tej kolejki
I po kilku minutach oczekiwań zeszłyśmy do czekającego na nas samolotu.
Samolot był bardzo wygodny, a nasz lot odbył się bez zakłóceń. Z okna podziwiałam piękne widoki, zwłaszcza, gdy leciałyśmy nad górami i morzem.
Po zabraniu bagaży poszłyśmy do wypożyczalni po auto, które, ku naszej radości okazało się nowe i całkiem wygodne.
Po tak udanym początku udałyśmy się beztrosko do Girony, całkowicie nie przejmując się noclegiem. Miałyśmy okazję wyjeżdżać tyłem z garażu podziemnego, zobaczyć dowody separatystycznych zapędów Katalonii, zwiedzić miasto w deszczu i zjeść pierwszą paellę
Po jedzeniu zrobiło się późno, więc pomyślałyśmy, że wypadałoby się gdzieś przenocować. Po nieudanych poszukiwaniach lokum w mieście, tuż przed północą wylądowałyśmy na campingu w jakimś pueblo i po ciemku rozłożyłyśmy namiot. Wyszło całkiem nieźle.
O świcie obudziło nas pianie kogutów...
Ale fajnie :)))))
OdpowiedzUsuńNajbardziej mi się podoba zdjęcie mamci, jak wsadza głowę do silnika samolotu :)))
OdpowiedzUsuńhahahahhahahaa....ale masz skojarzenia Bartek :)
UsuńA paelli jeszcze będziecie miały serdecznie dość :)))))
OdpowiedzUsuń